sama o sobie

Rzecz o poczuciu własnej wartości

Małgorzata Halber napisała w „Najgorszym człowieku na świecie” :

„Każdy się wstydzi.

Każdy się wstydzi trzech rzeczy.

Że nie jest ładny.

Że za mało wie.

I że niewystarczająco dobrze radzi sobie w życiu.

Każdy.”

 

Jak to przeczytałam, to miałam ochotę wykrzyczeć: „Tak! Zgadza się! Punkt 2 i 3 to cała ja! Zawsze! Jakie to cudowne, że to nie tylko ja!”. Mam jednak wrażenie, że dużo częściej słyszę narzekania na wygląd, a o pozostałych wymienionych tu kompleksach wcale tak często się nie mówi.  Nie jestem tylko do końca przekonana, że dotyczy to absolutnie każdego – chyba, że ludzie tak dobrze się maskują!  Ale na pewno dotyczy to mnie.

Wygląd nigdy jakoś specjalnie nie spędzał mi snu z powiek. Oczywiście, że są rzeczy, które wolałabym, żeby wyglądały trochę inaczej, ale nie uważam, żeby były na tyle istotne, żeby miały mieć wpływ na całe moje życie.  Nigdy nie miałam tendencji, żeby pogrążać się w otchłani rozpaczy z powodu zbyt małych cycków, brzydkich kolan, worów pod oczami, słabych włosów, czy dziwnego nosa z profilu. Miałam chwilową fazę cierpienia z powodu braku kaloryfera na brzuchu, ale na szczęście szybko przeszła ;) Moja figura, kiedy bez ubrania stoję bokiem do lustra jest absolutnie tragiczna, krzywa i karykaturalna, ale co z tego? Czy tak często biegam bez ubrania? Raczej nie. Póki całokształt w wersji ubranej jest w porządku, to nie będę się czepiać. Oczywiście, że czasem lepiej się ze sobą czuję, a czasem gorzej. Czasami chcę ładnie wyglądać, a czasami mam to w dupie. Na pewno mam to w dupie częściej niż kilkanaście lat temu.   Nie mam problemu z chodzeniem bez makijażu (właściwie to nigdy nie miałam z tym problemu – między innymi dlatego, że jestem osobą, która nie może fluidu, bo jej się łuszczy, więc baaaaardzo rzadko mam „pełny” makijaż) , czy wycieczką do sklepu w dresie. Nie interesuje mnie zupełnie, co pomyśli sobie o mnie obca osoba na ulicy. A raczej wychodzę z założenia, że nie pomyśli nic, bo kim niby jestem, żeby obcy ludzie na ulicy się mną interesowali?  I śmiać mi się chce, jak sobie przypominam o jakichś nastoletnich próbach bycia sexy na siłę, czy potykania się w obcasach, żeby się komuś spodobać. Sexy to nie jest moje drugie imię. Kiedy próbuję być sexy, to czuję się na ogół jak jakaś żenująca karykatura – zupełnie nienaturalnie. Jedyna rzecz, jaka ostatnio mnie zasmuciła, to kiedy popatrzyłam z bardzo bliska na swoje odbicie w lustrze i  zobaczyłam tam starzejącą się, poszarzałą, zmęczoną osobę. O ile z większej odległości wyglądam raczej młodziej, to takie turbo zbliżenie odsłania więcej. I z tą twarzą i cerą coś pewnie będzie trzeba zacząć robić, ale zupełnie się na tym nie znam i póki co odsuwam to od siebie. I nie, nie botoks.

Pozostałe 2 elementy definiują dużą część mojego życia mniej więcej od liceum. To w sumie dość zabawne, bo w podstawówce byłam raczej dosyć odważna i pewna siebie.  Dzwonienie do obcych osób? Proszę bardzo! Zaczepianie starszych chłopaków, którzy nam się podobali? No problem! Czytanie wypracowania na lekcji? Spoko.  Tylko w-f od zawsze jechał po poczuciu własnej wartości – sierota w grach zespołowych, sierota w rzutach piłką lekarską, dramat w biegach na 600 m (chyba moja największa trauma), a na myśl o bieganiu i skoku przez kozła oblewał mnie zimny pot. Szkoła podstawowa tak strasznie potrafiła obrzydzić człowiekowi aktywność fizyczną … Gdyby nie narty od dzieciństwa (za co na wieki będę wdzięczna rodzicom), to chyba w ogóle bym znienawidziła sport. Narty to jedna z nielicznych rzeczy, o których mogę powiedzieć, że umiem całkiem nieźle. Z bieganiem też się przeprosiłam jakieś 20 lat później. Tak czy siak poza w-f-em moje poczucie własnej wartości było całkiem przyzwoite. A potem jakby ktoś zrobił „pstryk” i wszystko się odmieniło. Blog dla niektórych bywa terapią, więc może wywleczenie tych kompleksów w jakiś sposób mi pomoże? Może jak już zobaczę to na piśmie to łatwiej mi będzie się z tym pogodzić i zaakceptować? A może ktoś powie „Hej, ja też tak mam!” (skoro każdy albo prawie każdy tak myśli, to chyba szanse są duże)?

Od dobrych kilkunastu lat czuję się za głupia. Boli mnie, że za mało wiem. Mam wrażenie, że dobre wyniki w szkole (no dobra, tylko w podstawówce, bo liceum to trochę inna historia), czy na studiach nie mają żadnego przełożenia na moją wiedzę. Wszystko wleciało i wyleciało. I bardzo się tego wstydzę. Jedyne rzeczy, których nauczyłam się w miarę skutecznie, to języki. Chociaż teraz trochę się zakurzyły, zwłaszcza niemiecki. Do języków też mogę się oczywiście przyczepić, bo mogę czytać, oglądać, rozumieć, ale z gadaniem już gorzej. Ale no dobra, przyjmijmy, że do tego w miarę się nadaję, żeby nie było, że we wszystkim jestem do dupy. Aczkolwiek nie uważam, żeby do nauki języków była potrzebna jakaś szczególna inteligencja. Trzeba się uczyć po prostu. Poza angielskim i niemieckim, które znam dobrze, znam też trochę hiszpański, miałam krótką przygodę z włoskim, z rosyjskim w liceum, a na fakultetach nawet z arabskim i japońskim po 1 semestrze.  Moja przyjaciółka twierdzi też, że mam dar pamiętania przedziwnych rzeczy i sytuacji z przeszłości (niestety najczęściej zupełnie nieistotnych, może dlatego nie było w głowie miejsca na historię) – chyba jako przeciwwagę do tego, że w życiu realnym nie pamiętam, gdzie sekundę temu położyłam telefon i co mój mąż powiedział 2 minuty wcześniej.  Mówi też, że znam znaczenie różnych trudnych słów, ale tu akurat nie sądzę, żebym była jakoś specjalnie wybitna.

Widzę, że ludzie wokół pamiętają coś więcej niż s=vt czy wzory skróconego mnożenia. Niektórzy pamiętają wszystko, czego się kiedyś uczyli, wszystko rozumieją i do tego potrafią jeszcze po latach coś opowiedzieć i wyjaśnić. Największy mój ból: historia. Kiedyś same szóstki. Czy zapamiętałam dużo więcej niż kilka dat? Niespecjalnie. Jest mi z tym źle, zwłaszcza kiedy widzę, jak inni cudownie potrafią znaleźć powiązania między przeszłością i teraźniejszością i wpleść je w inteligentną dyskusję. Podziwiam, że ludzie wiedzą tyle o historii, polityce i ekonomii, i że niektórzy  przyswajają te informacje po prostu żyjąc, niejako mimochodem, a nie  ślęcząc nad książkami. Próbowałam coś z tym zrobić, ale nie ukrywam, że książki i filmy historyczne mnie nudzą i nie jestem w stanie skupić się na tyle, żeby coś przyswoić. W pierwszej ciąży próbowałam czytać stare podręczniki do historii, ale wiele to nie pomogło. O ile nie spędza mi snu z powiek fakt, że nie pamiętam chemii, czy fizyki (chociaż oczywiście miło by było pamiętać), to wydaje mi się, że historię po prostu warto znać. Warto wiedzieć, jak działa świat i rozumieć różne powiązania historyczno-ekonomiczno-polityczne. To wszystko jest potrzebne choćby po to, żeby móc lepiej oceniać programy wyborcze. Ja osobiście kieruję się przede wszystkim kwestiami światopoglądowymi (im bardziej na prawo, tym gorzej), a o ekonomiczne pytam mądrzejszych. Oczywiście znam podstawy, że jak ktoś coś dostaje, to komuś innemu trzeba było zabrać i że państwo nie ma swoich pieniędzy, ale to trochę za mało.

Moje kompleksy zaczęły się chyba od polskiego w liceum. Pamiętam, że kilka inteligentnych koleżanek potrafiło zawsze tak mądrze i dojrzale opowiadać o przeczytanych książkach, a u mnie w głowie pojawiała się wtedy totalna pustka i czułam WIELKI BLOK. Pomijając już kwestię publicznego wypowiadania się, to ja poczułam, że nie potrafię nawet tak mądrze myśleć. I chociaż uwielbiam czytać, to często po tygodniu nie pamiętam, o czym czytałam i trudno mi ocenić, co było w książce najważniejsze, a już na pewno nie umiem opowiedzieć o tym z jakimkolwiek polotem czy z mądrą własną refleksją . Zlewają mi się często wątki i osoby, a w kryminałach, w których dużo się dzieje, to już w ogóle. Kiedy słyszę pytanie „O czym była książka?”, to od razu się blokuję i sztywnieję. Czuję się przepytywana i jestem pewna, że ktoś robi to po to, żeby wydało się, że tak naprawdę jestem głupia. Nie znoszę takich pytań. Trochę kojarzą mi się z dawnymi pytaniami taty w stylu „Co planujesz robić?” albo „Na jakie studia chcesz iść?”, które zawsze kończyły się jakąś kłótnią.  Nie wiem, na ile naprawdę tak jest, że nie mam nic ciekawego do powiedzenia (czy pomyślenia), a na ile to sobie wmówiłam i w tym trwam. Raczej nie mam odwagi wypowiadać się w mądrych dyskusjach. Pewna siebie mogę mówić tylko o rzeczach, które dotyczą mnie bezpośrednio, i na których temat mam wyraźnie zdefiniowane zdanie (czyli raczej kwestie światopoglądowe). Jeśli ktoś chciałby wbić mi szpilę, to celowanie w intelekt jest najlepszym rozwiązaniem.

Mam też kompleksy związane ze zbyt rzadkim kontaktem ze sztuką i brakiem artystycznego obycia. Do muzeów częściej chodzę na wycieczkach zagranicznych, zamiast korzystać z tego, co mam pod nosem, a w teatrze od czasu dzieci bywam raczej sporadycznie (Klub Komediowy chyba się nie liczy). Nie widziałam nic Warlikowskiego i lubię impresjonistów, chociaż dla większości są pewnie takim Coelho malarstwa. Coelho nie lubię, żeby nie było! Chociaż jako nieszczęśliwie zakochana 15-latka miałam oczywiście chwilową fazę na Alchemika, bo było mi na rękę, że ten wszechświat tak bardzo chce się przyczynić do spełnienia mojego marzenia.  Kolejne wstydliwe wyznanie: nie jestem jakąś specjalną fanką nowego Przekroju. Między innymi dlatego, że niewygodnie się go czyta w wannie.

Wydaje mi się, że nie mam absolutnie nic ciekawego do zaoferowania i wmawiam sobie, że nawet dla własnego męża nie jestem ciekawym partnerem do rozmowy. Gdybym była facetem w życiu bym się sobą nie zainteresowała. Wydaje mi się, że jestem po prostu nieciekawa, nudna i nijaka. Nie widzę w sobie nic, w czym można by było się zakochać. A jednocześnie bardzo lubię spędzać czas sama ze sobą. Taki paradoks.

Jeśli chodzi o pracę, to nie uważam się za złego pracownika, ale sądzę, że jestem dobra tylko w tym, nad czym spędziłam już sporą ilość czasu. Jestem pewna siebie tylko w zakresie tego, co mam już w miarę wyćwiczone.  Chociaż i tutaj zwykle pojawia się myśl: „No dobra, współpracownicy mówią, że spoko, bo mnie znają, przyzwyczaili się do mojego sposobu pracy, ale klient na pewno powie, że to jest do dupy!”. Za każdym razem, kiedy jest do zrobienia coś nowego, to pierwszą myślą jest „A co jak nie dam rady? A co jeśli zrobię jakieś bzdury?”. Zawsze mi się wydaje, że nie zrobiłam nic odkrywczego, i że na pewno każdy o tym wie. Kiedy sobie pomyślę, że na przykład mogłabym kiedyś robić to co robię jako freelancer, to od razu w głowie pojawia się komunikat: nie ma opcji. W pracy to co robię jest zwykle częścią większej całości, a do tego między mną a klientem są na szczęście inne osoby. Ja sobie coś tam dziubię w tle. Kiedy myślę, że nie byłoby tego bufora, a do tego całą moją pracę można by było zobaczyć jak na dłoni i tylko ja bym była za nią odpowiedzialna, i w dodatku to ja chciałabym za nią pieniądze i ja musiałabym negocjować, poprawiać, odpowiadać na pytania klienta, to sobie myślę: no fucking way. Będę czyimś pracownikiem po wsze czasy. Póki co jest mi z tym dobrze i pracuję z dobrymi ludźmi.

Pozostając w temacie zawodowym, to mam też wrażenie, że prawie wszyscy ludzie w moim otoczeniu osiągnęli coś więcej (tak, oczywiście jest to nieco spaczona perspektywa – przez otoczenie rozumiem wykształcone osoby z mojego miasta/branży/z internetu – to tylko moja mała bańka). Wydaje mi się, że wszyscy są ważni, mądrzy, przebojowi i zarabiają kupę kasy, a większość młodych matek prowadzi biznesy i szyje modne dziecięce ubranka albo robi trendy biżuterię. Czasami widzę, że osoby, które kiedyś nie grzeszyły inteligencją, teraz robią zagraniczne kariery. Ludzie młodsi ode mnie o 10 lat są już szefami świetnie prosperujących firm. I nie mówię, że też bym tak chciała, bo to droga dla mnie, ale jednak coś kłuje.  Może właśnie to, że mam wrażenie, że nie powinnam tak czuć, bo każdy powinien chcieć dążyć do sukcesu i wyłazić z tej cholernej strefy komfortu.  A ja charakterologicznie nie byłabym w stanie nikim zarządzać, bo za wszelką cenę unikam konfliktów i próbuję być zupą pomidorową. Nie potrafię zwracać ludziom uwagi, wstydzę się mówić publicznie, nie znoszę dzwonić do obcych ludzi. A do tego nie wyobrażam sobie nie mieć życia prywatnego, więc hustling i szalona kariera raczej nie dla mnie.  Obejrzałam ostatnio 1 sezon „Workin’ Moms” i nic mnie tak nie poruszyło, jak Kate, od której oczekiwano, że dokończy prezentację po telefonie, że jej synek jest w szpitalu. Aż zrobiło mi się słabo, kiedy pomyślałam sobie, że gdybym pracowała w innej firmie, może też ktoś by czegoś takiego ode mnie wymagał.   Gdzieś z tyłu głowy mam też jakieś głupie poczucie, że żeby móc powiedzieć, że się odniosło sukces, to trzeba stworzyć coś swojego.  Mam też wrażenie, że każdy ma jakąś wiedzę, która nadaje się do tego, żeby ją sprzedać – np. wydać ebooka. I nieważne, czego dotyczy – ważne, że ludzie mają jakieś dziedziny, w których świetnie sobie radzą i mogą się tym z innymi ludźmi podzielić za pieniądze. Ja nie mam takiej rzeczy. Nie mam żadnej rzeczy, w której byłabym ekspertem. Takim prawdziwym ekspertem, który może komuś doradzić i mieć pewność, że doradził dobrze. Patrząc na aktualne trendy, powinnam np. być w stanie napisać ebooka w stylu „Jak radzić sobie z niepełnosprawnym dzieckiem?” albo zostać kurde coachem dla takich rodziców. Tylko, że ja nie jestem w stanie! Bo nie radzę sobie i nie mam pojęcia, jak sobie radzić. Nadal nie do końca akceptuję sytuację, w jakiej się znalazłam, to jak miałabym uczyć tego innych? Nie mam absolutnie żadnych złotych rad,  o których wiem, że są skuteczne i którymi mogłabym się z kimś podzielić. W żadnym aspekcie moje życie nie jest na tyle ogarnięte, żebym mogła doradzać komukolwiek. Mam też takie marzenie, że chciałabym kiedyś zawodowo robić coś dobrego dla ludzi – najchętniej właśnie dla matek takich dzieciaków jak moje. Póki co do głowy przychodzą mi tylko działania, które musiałby zasponsorować jakiś bardzo hojny filantrop. A coś dobrego robić i jeszcze na tym zarobić? No idea.

Wstydzę się czasem, że z moich studiów niewiele wynikło. Czasem sobie myślę, że może powinnam była robić doktorat? (oczywiście nie brałam tego nawet pod uwagę, bo trzeba prowadzić zajęcia). Albo pociągnąć dalej tematy psychologiczne, zamiast zmieniać branżę, bo tak poniosło mnie życie? Wtedy byłabym chyba bliższa pomaganiu ludziom. Może powinnam była jednak pójść w stronę językową? A może studia tak by mnie wtedy znudziły, że nabrałabym obrzydzenia do języków? Tego się już nie dowiem. Czasami trochę żałuję, bo to by przynajmniej był jakiś konkret.

Wstydzę się też tego, że nie mam żadnej pasji. Całe dzieciństwo rysowałam. Nic innego nie było mi potrzebne do szczęścia. Ale nie było to nic ładnego – rysowałam sobie ludziki i wymyślałam w głowie historyjki. To nie były ładne ludziki, bo nigdy nie poszłam na żaden kurs ani nie nauczyłam się ładnie rysować. Ale myślę, że gdybym to wtedy zrobiła, to może coś by z tego było. W końcu przestałam i zaczęłam zajmować się „prawdziwym” nastoletnim życiem, miłością do Nicka Cartera i pisaniem listów po niemiecku do listownych przyjaciółek z niemieckich gazetek fanowskich. Miłość do rysowania jakoś się ulotniła i żałuję tego do dzisiaj. Jednocześnie nie mam tyle czasu i samozaparcia, żeby np. zacząć uczyć się teraz rysowania z internetu. Wolę się uczyć na żywo i to takie moje marzenie na przyszłość: pójść kiedyś na kurs nauki rysunku. Może do zrealizowania na emeryturze. Gdybym mogła wybrać sobie zawodowe bycie jakąś konkretną osobą, to chciałabym być Magdą Danaj od Porysunków! Wiem, że idealizuję, ale dla mnie, czyli osoby z zewnątrz to praca idealna.

Jeśli mówimy o życiowym ogarnięciu, to musi pojawić się temat rodziców. Jestem wielką szczęściarą, że tyle im zawdzięczam, i że zawsze są gotowi mi pomóc, ale oczywiście uruchamia to myślenie, że do niczego sama nie doszłam. Że nie muszę się martwić o wiele rzeczy, w o które inni się martwią i jeszcze do tego świetnie sobie radzą. Jakbym nagle została sama – bez rodziców i bez męża, a za to z dwójką dzieci, to by był płacz i zgrzytanie zębów. Czy gdyby życie wcześniej mnie do tego zmusiło, to umiałabym teraz lepiej sobie radzić? Czy to jednak kwestia charakterologiczna?  Nie dowiem się.

Ale kurde, wkurza mnie, że tyle już w życiu przeszłam i jestem już w wieku całkiem poważnym, a ustawiam się często w pozycji nieśmiałej i nieogarniętej sieroty, która grzecznie potakuje albo nie ma odwagi się odezwać. Chciałabym coś z tym zrobić, zanim umrę, ale to dosyć duże wyzwanie. Nie wiem, czy podołam.

To, że boję się wyjść do większej ilości ludzi z tym blogiem, to oczywiście też produkt uboczny mojego niskiego poczucia własnej wartości. Wiem, że nie znam się na pisaniu i nigdy nie twierdziłam, że jest inaczej. Zdaję sobie z tego sprawę i mówię o tym otwarcie, a jednak jest oczywiście strach, że ktoś powie „Gdzie do ludzi z tą grafomanią? Kogo to obchodzi?”.  I tak sobie klikam do „szuflady” i boję się zrobić coś więcej.  Czy w końcu się odważę? Nie mam pojęcia.

Photo by Annie Spratt on Unsplash

 

 

 

You may also like...

2 Comments

  1. Jest coś takiego, jak syndrom oszusta. Impostor syndrome. Poczytaj. Wielu ludzi na to cierpi.
    We fragmencie o pracy odnalazłam trochę siebie. A jednak czeka mnie freelancing.
    Wierzę, że będzie dobrze :)

    1. Gosia says:

      Tak, oczywiście w pewnym zakresie mnie też dotyczy syndrom oszusta :) Chociaż chyba odczuwają to bardziej osoby, które sporo w życiu osiągnęły, a ja jakichś oszałamiających sukcesów nie mam ;) Nie mam więc katastroficznych myśli, że wszyscy się zorientują, że nie zasłużyłam i zostanę zdegradowana, bo nie jestem na żadnym ważnym stanowisku. Ale w codziennych sytuacjach, jak właśnie robienie czegoś dla klienta, to oczywiście często mam wrażenie, że to co naprawdę zrobiłam jest beznadziejne i zaraz wszyscy się zorientują, że tak naprawdę nie nadaję się do tego, co robię. Trzymam kciuki za Twój freelancing <3

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *