Jestem w dość dziwnym momencie w życiu. Z jednej strony czuję spokój, którego dawno już nie czułam. Udało się poukładać (mam nadzieję, że na dłużej) sprawy, które wydawały się nie do ułożenia. Zeszło ze mnie sporo codziennego stresu, a początek lepszego czasu zbiegł się dodatkowo z powrotem do leków.
Dlaczego wróciłam do leków? Bo ciało dawało mi znać, że jest taka potrzeba, a ja postanowiłam posłuchać. Nie chciałam wrócić do regularnych palpitacji serca i byłam zmęczona budzeniem się od kilku tygodni ze ściskiem w klacie i gulą w gardle bez jakiegoś widocznego powodu.
Ale teraz jest naprawdę dobrze – na tyle, na ile może być dobrze. Jest wieczór, za oknem wieje, a nieszczelne okna gwiżdżą, a ja czuję się miło i bezpiecznie w domu, który uwielbiam. Czuję, że dopiero teraz (po tym, jak wróciłam do niego po przerwie już jako „gospodyni”, a nie córka) jest mi tu naprawdę dobrze. Jestem cholernie wdzięczna, że mogę tu być. Przed chwilą ogarnęłam bałagan i może w nocy nie potknę się o żadną zabawkę. Wróciliśmy właśnie z Trójmiasta i mimo napiętej sytuacji z H. uważam, że wyjazd był udany i obyło się bez dramatów. Mam wrażenie, że w końcu uczymy się rozmawiać i możemy ugasić niektóre pożary zanim nastąpią. I myślimy już o wakacjach.
Mam wrażenie, że zrobiłam małe postępy w kwestii myślenia o naszej sytuacji życiowej. Coraz częściej przyjmuję to za naszą normę. Tak jest i już. Nie zmieni się. Moją normą jest marudzące, szarpiące się o wszystko dziecko, które bardzo trudno czymkolwiek zainteresować, i które lubi testować naszą cierpliwość. Dziecko, które nigdy nie będzie samodzielne i nie opowie mi dokładniej, co dzisiaj robiło. Dziecko, które przez cały dzień w kółko powtarza 3 zdania, a jednocześnie buzia jej się prawie nie zamyka. Kropka. Nie ma co drążyć. Nie ma już marzeń, nadziei, że coś się odmieni – trzeba to po prostu przyjąć. Mimo trudnych chwil, mimo awantur, mimo mojej złości i późniejszych wyrzutów sumienia nie czuję już tak wielkiego przerażenia, kiedy wiem, że mam np. zostać z dziećmi sama w domu na cały dzień albo dwa. Przeżyłam tydzień na zwolnieniu z dwiema i było lepiej, niż się spodziewałam. Dało mi to chyba trochę siły i wiary, że da się to czasem okiełznać. Coraz lepiej umiem się odciąć, kiedy przez pół dnia H. powtarza to samo, albo przestać przejmować się tym, że cały czas czuję opór w jej ręce i cały czas słyszę jęczenie, kiedy gdzieś idziemy. Po prostu idę jak taran. Czasami to jedyna metoda – iść przed siebie.
Pojawiła się też nadzieja na nowe weekendowe aktywności dla córki, prowadzone przez świetnych ludzi, co da nam trochę oddechu w weekendy, które są najtrudniejsze. Niewykluczone, że w przyszłości uda się również załapać na kolonie letnie. Jestem pełna podziwu dla ludzi, którzy tworzą takie inicjatywy, a jednocześnie pełna rozczarowania sobą, że ja nie czuję powołania, żeby też robić takie rzeczy. Bardzo chciałabym robić coś dla rodziców , ale pracy z dziećmi sobie nie wyobrażam nawet w myślach. Moja cierpliwość i umiejętności animatorki są gdzieś poniżej poziomu morza… Powstała ostatnio super inicjatywa „Spa dla mam” i mam nadzieję, że chociaż tutaj w jakimś zakresie uda mi się zaangażować, choćby miało to być zrobienie komuś jedzenia albo zwykłe wysłuchanie.
Mimo pozornego spokoju pojawiają się chwile niepokoju i znowu dręczą mnie myśli „Mam już tyle lat, a nadal nie wiem, co chcę robić w życiu.” Naprawdę nie wiem. Coraz bardziej stresuje mnie, że moje lata na etacie są policzone, i że muszę wymyślić jakiś plan, który pozwoli mi zarabiać i opiekować się dziećmi i moimi rodzicami. Idealna wersja to mniej więcej to, co robię teraz, w mniejszym zakresie czasowym, freelancersko, za sensowne pieniądze. Ale wydaje mi się, że to nie przejdzie, bo raczej nie zleca się takich rzeczy freelancerom, a tym bardziej nie za sensowne pieniądze. Czasami żałuję, że nie zostałam na uczelni i nie zajęłam się ciekawymi badaniami psychologicznymi. Mogłabym np. badać mamy takie, jak ja … Nauki programowania w moim wieku i dość ograniczonych umiejętnościach matematyczno-logicznych i zasobach czasowych raczej nie ogarnę.
Do tego z tyłu głowy cały czas mam poczucie, że chciałabym robić zawodowo coś dobrego, ale tak realnie i namacalnie. Coś, co ma sens i w czymś komuś pomoże. W świecie idealnym mogłabym wspierać rodziców chorych dzieci i dzielić się z nimi moimi działającymi sposobami na radzenie sobie z sytuacją … ale WAIT – nie mogę, bo nie do końca sobie radzę i nie mam żadnych magicznych sposobów. Absolutnie nie uważam siebie za znawczynię tematu, która w 100% poświęciła się swojemu choremu dziecku i która zna metody, żeby się z nim dogadać skutecznie i pokojowo. Niestety nie znam. Jedyne, co w sobie wypracowuję, to to, o czym pisałam wyżej – czasem po prostu próbuję pewnych rzeczy nie widzieć i nie słyszeć i w pewnym sensie akceptuję sytuację. Ale do pełnej akceptacji własnego dziecka i spojrzenia na nią przez pryzmat tego, co w niej lubię, a nie tego, co mnie denerwuje i frustruje jest jeszcze bardzo daleka droga. Nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się to osiągnąć. Nie mogę też nikomu nic doradzać ze swojej bądź co bądź, uprzywilejowanej pozycji, bo nie mam pojęcia, z czym muszą się mierzyć inni rodzice niepełnosprawnych dzieci. Rodzicielski „coaching” więc odpada … I tak sobie rozmyślam i nie bardzo mogę wymyślić. Wiem, że nie pali mi się grunt pod nogami i na razie sytuacja jest stabilna, ale czasami dobrze jest mieć wyjście awaryjne i jakąś alternatywną życiową ścieżkę. Jeśli ktoś ma jakiś pomysł, to chętnie przyjmę !
Photo by Warren Wong on Unsplash