macierzyństwo, sama o sobie, wspomnienia, wyzwania

Lato, którego miało nie być

Kończy się urlop, kończy się lato. Lato, które najpierw miało być bardzo fajnym latem. Potem przyszedł strach, że wszystko będzie  odwołane i spędzimy je całe na działce. Potem przyszła nadzieja, że może jednak coś, potem znowu strach, że raczej nie wszystko. A ostatecznie wszystko (a nawet odrobinę więcej) doszło do skutku. I jestem za to bardzo wdzięczna.

***

Najpierw Hela pojechała na kolonie – pierwszy raz w życiu. Nie sądziłam, że kiedykolwiek znajdziemy kogoś, kto organizuje wyjazdy dla takich dzieciaków. I przez zbieg okoliczności odkryłam w internecie, że owszem – są tacy ludzie. W roku szkolnym organizują weekendowe wyjścia dla dzieciaków, a w lecie i zimie – kolonie, z naciskiem na naukę samodzielności. Najpierw Hela miała pojechać na tydzień, bo uznaliśmy, że 2 na początek to może być dla niej za dużo. W trakcie okazało się, że jest na tyle dobrze, że zostanie do końca. Młodsza mogła spokojnie chodzić do żłobka, a potem dotleniać się na działce, a ja pracowałam we względnym spokoju. Wiedziałam, że Hela jest w dobrych rękach, a po zdjęciach widziałam, że na pewno bawi się tam lepiej niż z nami w domu, gdzie jak wiadomo nic nie chce robić i nie chce współpracować, a my po tylu latach awantur jesteśmy już na stałe podminowani. Zdaję sobie sprawę, że w aktualnej sytuacji inni są w stanie zaoferować Heli dużo więcej niż my i nie ma problemu z przyznaniem się do tego, chociaż nie jest to dla mnie wesołe, że inni radzą sobie z moim dzieckiem lepiej niż ja. Ale prawda jest taka, że dzieci takie jak Hela MUSZĄ mieć w swoim życiu wiele osób, bo inaczej się uduszą. Muszą mieć stałą uwagę i kontakt, i najłatwiej to osiągnąć w grupie, gdzie można tę uwagę mieć od wielu osób. Jednocześnie nikt nie jest przeciążony i nie jest na krawędzi szaleństwa. Hela wróciła cała, zdrowa i zadowolona. Z zamienionymi butami i parą cudzych gaci, ale poza tym wszystko w normie. Chodziła tam na spacery (czyli coś, do czego ja nie jestem w stanie jej zmusić), próbowała być samodzielna i nie podarła ani jednej pary spodni.

***

Potem pojechałam z młodą na mój trzeci wyjazd z Breathe Mama. Wiedziałam, czego się spodziewać i jak zwykle nie zawiodłam się. Kilkanaście kobiet z dziećmi, kilkanaście charakterów, kilkanaście historii. Każda inna i każda wyjątkowa. Zero nieporozumień, zero plotek – tylko otwartość, wsparcie i serdeczność. Nie sądziłam kiedyś, że takie rzeczy są możliwe. Nie sądziłam, że zwierzanie się właściwie obcym kobietom może być tak proste i naturalne. Teraz wiem, że jak najbardziej. Od czasu pierwszego wyjazdu jeszcze bardziej doceniam kobiety i wiem, że potrzebuję ich obecności w życiu. Zakładałam, że przez tych 6 dni w czasie wolnym będę leżeć na leżaku, ale tak się po prostu nie da. Za fajne są te wszystkie babki, żeby nie spędzać części tego czasu na rozmowach.  Do tego przez 6 dni byłam zdrowo karmiona, ćwiczyłam spokojną jogę, a moje dziecko przez kilka godzin dziennie było pod opieką najlepszych opiekunek pod słońcem. Postawiłam na plan minimum – uznałam, że nie będę jeździć na żadne wycieczki i zwiedzać, czegoś na siłę, żeby nie mieć potem wyrzutów, jeśli się nie uda. Z ciekawostek to na wyjeździe pierwszy raz w życiu śpiewałam mantrę! Myślałam, że ten poziom wtajemniczenia to już nie dla mnie, ale całkiem przyjemnie robi na głowę. I chociaż jogę czy medytację traktuję bardziej zdrowotnie/relaksacyjnie/użytkowo i nadal nie do końca odnajduję się w jej głębszej filozofii i niektórych za bardzo jak dla mnie natchnionych jej elementach w stylu przyciągania energii, czy zastanawiania się nad fazami księżyca, to i tak cenię takie doświadczenia. Namalowałam też obraz. Albo raczej coś w stylu obrazu ;)  Wakacje z dzieckiem i reset w jednym. Coś, na co czekałam od wielu miesięcy i już teraz czekam na następną edycję – tym razem jesienny weekend bez dzieci.

***

W międzyczasie działka z dwójką i moimi rodzicami, a potem wyjazd do ukochanej Toskanii – tym razem we trójkę. Hela pojechała na działkę do teściowej, która zaoferowała, że zostanie z nią, żebyśmy mogli dać młodszej „normalne” wakacje i odpocząć. I ja byłam pewna, że to będą absolutnie bezproblemowe wakacje. Wyobrażałam sobie, jak leżę 2 godziny na leżaku z książką, a Aniela obok bawi się sama laleczkami. Albo łyżkami. No bo kurde! W domu potrafi! To chyba na wyjeździe też będzie potrafiła? Albo, że pluska się w brodziku, a ja siedzę obok niej i zanurzona do połowy opalam się i czytam. Że nie marudzi przy jedzeniu.  I w dodatku jest po całym dniu tak zmęczona, że chodzi wcześniej spać !

Aniela miała jednak trochę inny pomył i okazało się, że na wyjazd zaplanowała zamianę w książkową trzylatkę, do tego z lękami nocnymi. Dodam, że póki co jestem średnio obyta, jeśli chodzi o takie tematy, bo jako dwulatka była dla nas dość łaskawa i można się było z nią dogadać.  Część wyjazdu spędziliśmy więc na negocjacjach w sprawie bajek, których żądała awanturą stanowczo za często, w sprawie ubrań (wszystkie nie takie), w sprawie jedzenia, w sprawie zachowania w restauracji, w sprawie koloru talerzyka, w sprawie spania i … w każdej innej sprawie. Do tego chęć samodzielnej zabawy też się gdzieś ulatniała zdecydowanie za często.  Krzyczące dziecko wprowadza w wakacyjny klimat nieco nerwową atmosferę. Kilka razy na szczęście udało mi się poleżeć nad tym basenem bez niej, więc mój basenowo wakacyjny głód został zaspokojony. Przeczytałam z 1,5 książki i 3 razy ćwiczyłam jogę. Może nie jest to oszałamiający wynik, ale i tak nieźle.

I niby wiedziałam, że ta przemiana dzidziusia kiedyś nastąpi. Jakoś tam byłam przygotowana, ale jednocześnie wiedziałam, że nie zniosę tego łatwo. Wiedziałam, że trudno mi będzie pożegnać się z poczuciem, że macierzyństwo z młodszą, to jedyna rzecz, w której czuję się kompetentna. Jedyna rzecz, o której mogłam jeszcze do niedawna powiedzieć: „Radzę sobie dobrze. Jestem fajną mamą.”  Bliskość z nią to był mój opatrunek na blizny powstałe w wyniku trudnego macierzyństwa z Helą. I tak, dobrze mi było ze świadomością, że mnie kocha i potrzebuje. Że jestem dla niej najważniejsza. I dobrze mi było z poczuciem, że można się z nią bezproblemowo dogadać.

Dodajmy do tego zepsuty samochód i ograniczone możliwości wycieczkowe, kiepską infrastrukturę w okolicy i tradycyjny chleb bez soli, twardy jak kamień ;) (jakoś o nim zapomniałam). A ja jestem człowiek pieczywo! To dla mnie naprawdę cios, nie móc przez tydzień jeść jadalnego pieczywa!  W dodatku samochód zastępczy przyjechał z fotelikiem dla niemowlaka…a było święto i sklepy były zamknięte, więc nie mogliśmy kupić nowego. Dziecko na szczęście zniosło podróż w niezbyt komfortowych warunkach dosyć dobrze. Chyba my byliśmy bardziej zestresowani sytuacją. Podczas wakacji dowiedzieliśmy się też, że jesteśmy rodzicami, którzy zgadzają się na kupno każdej pierdoły na stacji benzynowej. Aniela wzbogaciła się o pluszową Skye (która niestety została zgubiona we Wrocławiu w drodze powrotnej), plastikową wróżkę, czekoladki i chyba coś jeszcze, ale już nawet nie umiem sobie przypomnieć.

Nie było więc idealnie, ale i tak jestem szczęśliwa, że się udało, i że zdecydowaliśmy się jechać i trafiliśmy w okienko czasowe z w miarę normalnym podróżowaniem. Nie wiadomo, kiedy się to teraz powtórzy.

Końcówka wakacji z rodzicami i dzieciakami na działce, z home office, to już nie była sielanka. Hela dawała popalić mojej mamie (czyli jak zwykle), atmosfera była nerwowa (jak zwykle), a młodsza korzystała z tego, że może oglądać więcej bajek (jak zwykle, kiedy są dwie i trzeba jakoś ratować sytuację).  Ale oczywiście cieszę się, że mogłyśmy tę resztkę wakacji spędzić jeszcze blisko natury, więc mimo trudności był powakacyjny smuteczek po powrocie.

Koniec wakacji przygniótł mnie trochę. Nowe przedszkole dla Anieli, które oczywiście nie wydaje mi się takie super jak żłobek, któremu chyba nic nie dorówna. Do tego nie było przedszkolem pierwszego wyboru i jest dalej. Niby i tak blisko, ale jednak samochód potrzebny – szczególnie, że boję się teraz jeździć komunikacją, a już na pewno nie chcę, żeby moi rodzice jeździli. Pierwszy dzień i oddanie dziecka obcej pani do rąk, bez adaptacji, był dla mnie dość przerażający. Na szczęście obyło się bez dramatów opisywanych  w mediach – nie było tłoku ani kolejek, więc  chociaż tyle dobrego. Momenty oddawania są trudne – 2 razy poszła bez płaczu. Potem już jest dobrze i odbieram ją w dobrym humorze, ale czasami serduszko mi pęka, jak na przykład pytam, czy się z kimś tam bawiła, a ona mówi „Nie, ona mnie nie chciała.”, albo „Ona mnie nie lubi”. I nie wiem, czy to tylko takie gadanie, czy prawda. Ma na szczęście dwie ulubione koleżanki, ale mam nadzieję, że otworzy się też na inne dzieciaki. Panie mówią, że jest super. Mam nadzieję, że mogę im wierzyć. Ta adaptacja jest chyba trudniejsza dla mnie – inne miejsce, inne widoczki, nie można na piechotę iść na lody (chociaż póki jest ciepło staramy się jeździć po) i jedzenie w porównaniu ze żłobkiem jest dla mnie trudne do zaakceptowania. Chociaż podobno smaczne. Ale wiecie –  zamiana z kremu z batata z kokosem na grochówkę jest dla mnie trudne. I zamiana podwieczorków w stylu koktajl z jogurtu naturalnego i świeżych owoców na … kisiel albo herbatniki Bebe też nie jest dla łatwe do przełknięcia. Oczywiście to moje dylematy – ona na jedzenie nie narzeka. Jest zachwycona, że jest zupka mleczna jak w żłobku. Największy zawód spotkał ją przy pierwszym wyjściu na plac zabaw – okazało się, że różowy zamek, którym zachwyciła się jeszcze przed rozpoczęciem roku szkolnego jest w części starszaków. Tutaj chyba znowu moje serduszko złamane na dłużej niż jej.

Nastrój jesienny już trochę mi się udzielił.  Dopadła mnie jakaś niemoc i niemożność ułożenia sobie nowego planu i rutyny.  Nie umiem się zmobilizować i skupić. Nie umiem się zdrowo nakarmić. Powoli zaczynam szukać jakichś dziur czasowych na ruch, ale wychodzi mi różnie. Chciałabym umieć prowadzić piękny kalendarz i mieć wszystko idealnie zaplanowane. I w dodatku jeszcze robić to, co mam zaplanowane. Na razie nie widzę szansy.

Pierwszy tydzień września był cholernie smutny i trudny. Wstawałam rano i chciało mi się płakać. Nad brakiem czasu wolnego, nad brakiem wieczorów, nad brakiem umiejętności godzenia pracy i dzieci, nad brakiem cierpliwości, nad problemami z byciem „tu i teraz”, kiedy wiem, że czekają na mnie obowiązki. Nad niewyspaniem. Nad światem.

Ale jakoś to będzie. Już jest ciut lepiej. Małe kroczki.

 

 

 

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *