Patrzę na moją śpiącą młodszą córkę i nie mogę uwierzyć, że jest moja. I jest idealna.
Jeszcze dwa lata temu byłam prawie pewna, że nie będę mieć drugiego dziecka. Najpierw nie chcieliśmy oboje, bojąc się powtórki z rozrywki i kolejnej traumy. Potem ja dojrzałam do tego, że jednak chcę mieć jeszcze jedną szansę i zobaczyć, jak wygląda normalne macierzyństwo (chociaż oczywiście gwarancji nie ma nigdy). Czułam, że jeśli się nie zdecyduję, to będę kiedyś bardzo żałować. Niekoniecznie teraz, kiedy mam już wszystko poukładane i odpowiednią ilość czasu dla siebie, a czas dla siebie jest dla mnie święty – ale kiedyś na pewno. Mąż nadal nie chciał, i nie chciał, i dalej nie chciał, aż w końcu się zgodził. I uważam, że to była bardzo dobra decyzja.
Bo tym razem wszystko jest inaczej. Tym razem wszystko jest tak, jak sobie wymarzyłam – zaczynając od porodu, na codziennym życiu kończąc. Poza jakimiś drobnostkami wszystko jest dobrze. Mam zdrowe dziecko. Dziecko, które je, śpi, stęka i uśmiecha się. Dziecko, które nie ma problemów z jedzeniem – wręcz przeciwnie. Karmienie udało nam się ogarnąć właściwie od razu i bez większych dramatów, czy pomocy z zewnątrz. Nie ma kolek ani dziwacznych wysypek. Nad spaniem jeszcze trzeba popracować , ale nie jest to rzecz, która mnie zaskoczyła. Po tym co działo się z H. brak snu wydaje mi się jedynie niewielką niedogodnością. Daję radę. Najchętniej zatrzymałabym czas, żeby jeszcze długo przeżywać te pierwsze 2 miesiące. Dla dużej części kobiet czas najbardziej traumatyczny, a dla nas póki co cudowny. Spokojny, powolny, bez spinania się, że coś trzeba. Przez większość czasu w ciągu tygodnia, kiedy jesteśmy tylko we dwie karmimy się, przytulamy i patrzymy na siebie, a w pozostałych chwilach chodzimy sobie po kawiarniach, czy leżymy w hamaku na spacerze – what’s not to like? Spodziewałam się depresji i dramatu, a zamiast tego ja – przeciwniczka budyniu – dostałam całe mnóstwo budyniu i rozpływam się w zachwycie nad małą, grubiutką Bubą. Mam na ten budyń czas i przestrzeń – zamiast zastanawiać się, czy moje dziecko przeżyje, mogę leżeć i liczyć jej fałdki. Zamiast warować przy inkubatorze albo przy szpitalnym łóżku, mogę patrzeć jak się uśmiecha, kiedy ją karmię. Zamiast sprawdzać ze strachem, czy w ogóle cokolwiek przytyła, mogę przerażać się, że rośnie w oczach.
Chciałabym przeżywać jeszcze długo te pierwsze 2 miesiące, żeby nie mieć z A. tych „doroślejszych” problemów. Jestem zachwycona i zakochana i uważam, że przebywanie w obecności niemowlaka działa na mnie uspokajająco i póki co zamierzam się w tym zachwycie rozpływać tak długo, jak się da. I udawać, że nie słyszę głosiku pesymistki szepczącej do ucha, że to niemożliwe, że tak różowo jest tym razem, że to na pewno do czasu, że na pewno coś wyniknie, coś się wydarzy, coś się spierdoli. Z drugiej strony, czy nie miałam (i nie mam) już wystarczająco trudno? Czy to nie może być nagroda? Jakieś zadośćuczynienie? Może tym razem mam szansę na to, żeby było po prostu dobrze, albo chociaż normalnie ?
Photo by Liane Metzler on Unsplash