Wiecie, co bym chciała? Tydzień. Tydzień, w czasie którego nie musiałabym nic robić, bo MUSI BYĆ ZROBIONE. Tydzień wolny od obowiązków, odpowiedzialności i podejmowania decyzji. Tydzień bez załatwiania SPRAW, planowania wizyt lekarskich, przeglądania dzienniczka, płacenia za szkolne wycieczki i pamiętania o spakowaniu śniadania, zeszytu do logopedii i ciuchów na gimnastykę. Tydzień bez podejmowania decyzji. Szafa Zuckerberga pełna takich samych koszulek wydaje się mieć sens. Tydzień bez zastanawiania się, czy powinnam wysłać Helkę na jeszcze jakąś terapię i kiedy wrócić na fizjoterapię, bo mam wrażenie, że znowu bardziej koślawo chodzi. Bez zastanawiania się, jaki jest najlepszy termin na terapię widzenia (bo jestem już pewna, że jest potrzebna), żeby jakoś ze wszystkim zdążyć. Co załatwię jedną rzecz, to wpada druga.
W przyszłym roku trzeba będzie wybrać szkołę – kolejne decyzje, które być może złamią mojemu dziecku życie, jeśli będą złe. I argument, że ja jakoś przeżyłam szkołę mnie nie przekonuje. Bo ja to ja, nie ma co drążyć, a wiadomo, że dla dziecka chce się lepiej. Najlepiej.
W chwili kiedy wydaje mi się, że NA RAZIE wszystko jest odhaczone, okazuje się, że pojawiło się coś nowego. Że minął już rok od wizyty gdzieś tam, więc trzeba załatwić nową. Pragnę tydzień bez wyrzutów, że robię za mało. I bez strachu, że może przeoczyłam zapisy na „Lato w mieście” (dla zainteresowanych: nie, jeszcze się nie zaczęły, były tylko zapisy na dyżury przedszkolne). Jak w ogóle mam zapisywać dzieci, kiedy nie wiem, jakie mam plany na wakacje? (poza jednym tygodniem chyba nie mam żadnych). Z drugiej strony w pracy jest mile widziane, żeby mieć już zaplanowane urlopy. A jak mam planować urlopy, kiedy nie wiem, kiedy jest Lato w mieście? I tak w kółko.
I ja wiem, że te pojedyncze rzeczy są małymi pierdołami. Wiem, że na tym polega dorosłe życie. Wiem, że nie mam najgorzej. Wiem, że inni jeszcze do tego wszystkiego np. gotują dzieciom obiady po szkole (jak Wy to robicie????? ja z pełną odpowiedzialnością mówię, że gdyby moje nie chciały jeść w szkole/przedszkolu to chyba nie jadłyby obiadów… ew. pizzę codziennie albo pierogi z Żabki i makaron z sosem pomidorowym. Wiem, że bym tego nie dźwignęła, no po prostu nie. ). Wiem, że to tylko zwykłe życie ludzi z dziećmi. Ale wszystkie te drobiazgi razem powodują ogromne zmęczenie psychiczne i przegrzanie styków w mózgu. Przynajmniej u mnie. I jak wszystko się nawarstwi to nawet decyzja dotycząca wyboru podkładek na stół mnie przerasta.
I czuję, że w najbliższym czasie nie uda mi się pewnie więcej ruszać ani lepiej jeść. I wiem, że nie zacznę wstawać w tym celu o 5 rano. I wkurwia mnie to strasznie, bo wiem, że to ważne. Bo zdrowie jest dla mnie ważne. Bo chcę długo żyć. Ale czasami nawet zabranie się za 10 minut ćwiczeń wydaje mi się Mount Everestem. Po prostu blok. Niemoc. Kolejny obowiązek, na który nie mam siły. Chociaż wiem, że później będzie mi lepiej. Kiedyś tam dotrę. Kiedyś. Może? Ale na pewno nie dzisiaj ani nie jutro.