Jak tak dalej pójdzie, to będę tu robić tylko wpisy podsumowujące kolejne pory roku … No ale plany swoje, a życie swoje.
Dziwna była wiosna i dziwna jesień/zima. Chociaż nie ukrywam, że dla mnie jednak spokojniejsza niż wiosna. Wtedy siedziałam z dziećmi w domu bite 2 miesiące na zwolnieniu. Teraz jest trochę łatwiej. Przedszkole jest czynne, a szkoła miała moment zamknięcia na 2 tygodnie, a przez resztę czasu była otwarta. Szkoły specjalne rządzą się swoimi prawami i cieszę się, że nasza dyrektorka postanowiła, że będą działać dopóki się da. Te dwa tygodnie udało się jakoś zagospodarować moją pracą z dzieckiem (nie da się), zwolnieniem z tytułu zamknięcia szkoły (ale kiepski był na to czas, więc wzięłam tylko 2 dni) i …. uwaga ….. płatną opieką dla Heli. Coś, co myślałam, że się nigdy nie wydarzy, a jednak pocztą pantoflową udało się ogarnąć taką opcję na kilka dni. Mamy już 2 awaryjne osoby, z których pomocy możemy potencjalnie czasem korzystać. Moi rodzice boją się COVID (i słusznie), więc chwilowo mi nie pomagają. I w sumie cieszę się, bo nie mam ich wszystkich w domu, nie muszę interweniować, nie mam tych przeklętych wyrzutów sumienia i wiem, że Hela dużo bardziej korzysta z opieki dalszych osób, bo z nimi coś robi. Z najbliższymi dzień składa się (jak wiadomo) głównie z awantur. Do tego Hela wyjeżdżała 2 razy na weekendowe wyjazdy (bardzo kameralne w związku z pandemią). I cóż mogę powiedzieć … Jestem szczęśliwa, że pojawiły się nowe opcje i wzruszona, że budujemy swoją „wioskę”. Nawet jeśli jest to wioska płatna.
Dla mnie odpoczynek i bycie bez Heli to podstawa dobrej kondycji psychicznej. Przeżycie weekendu jak „standardowa rodzina”, bez tej ciągłej gotowości do walki jest dla mnie luksusem i czymś, na co czekam tak jak niektórzy czekają np. na wakacje. Kilka razy zdarzyły się nawet noce bez dwójki, bo młodsza coraz częściej postanawia spontanicznie nocować u teściowej.
To, co było najgorsze tej jesieni to ciągła niepewność.
Codzienne myśli o tym, czy zamkną szkoły, czy jeszcze wytrzymamy. Czy mogę deklarować, że zrobię coś w pracy, czy lepiej nie, bo jeśli okaże się, że w będę nagle musiała iść na zwolnienie to (znacie mnie, nie napiszę, że „wtedy tego nie zrobię”) oznacza to sajgon w dzień i pracę w nocy, a ta perspektywa zawsze mnie przeraża. Nie wiem, czy bardziej z powodu zaburzenia i tak kiepskiego snu, czy z powodu ponownej konfrontacji z własną słabością i brakiem asertywności – czyli z tym, że nie potrafię jak niektórzy powiedzieć „idę na zwolnienie, nara, radźcie sobie.” Jeśli coś zacznę, to skończę.
Jeden dzień pracy z Helą był naszym najgorszym dniem od dawna. Byłam absolutnie bezradna i gotowałam się z wściekłości. Po raz kolejny uderzyło mnie, że absolutnie nie wiem jak dotrzeć do mojego dziecka. Nie ma żadnych wyjątkowych sposobów ani strategii, które zawsze działają. Nie mogę zastosować do siebie twierdzenia, że ” to rodzic najlepiej zna swoje dziecko”. Znam i co z tego? Nie mam z tego kompletnie NIC. Może poza większym natężeniem wkurwu w trudnych sytuacjach. Znam, więc wiem, jak się za moment zachowa i jak zareaguje. Znam, ale i tak nie wiem jak zapobiec temu, co zaraz się wydarzy. Znam, a i tak nie wiem, co robić. Znam, więc wiem, że nic nie zadziała.
Strach przed COVID-em też był. I nadal jest, chociaż miałam wrażenie, że go trochę oswoiłam. Jesienią wrócił. Miałam okresy maniakalnego odświeżania wiadomości, sprawdzania, ile młodych osób umarło, ile osób bez chorób współistniejących, ile przypadków PIMS było u dzieci. Zastanawiania się, co by było, gdybym musiała iść do szpitala. Z drugiej strony w żadnym momencie nie wróciłam do stanu z marca, kiedy do każdej wizyty w śmietniku zakładałam rękawiczki. Teraz niepokój znowu trochę blednie, bo zaczęły się szczepienia. Odejdzie przynajmniej strach o rodziców. I trochę o siebie, chociaż nie wiadomo, kiedy dopcham się do kolejki.
Czas okołoświąteczny był dość spokojny w tym roku. Święta obchodzone bardziej kameralnie, chociaż i tak nigdy nie ma nas bardzo dużo. Znowu nie wyjechałam. Znowu się na to złoszczę, ale wiadomo, że ten rok jest dziwny i trudno było cokolwiek zaplanować. Mam jeszcze rok na przygotowanie rodziców, że następnym razem już na pewno wyjadę. Sytuacja z gatunku patowych: oni jojczą, że jak to tak na święta (chociaż widujemy się kilka razy w tygodniu w czasach bez pandemii), ja mówię, że przecież mogą jechać z nami, a oni jojczą, że jak to jak to, gdzie się będą pchać… Moja mama nienawidzi wyjeżdżać dalej niż na działkę, tata teraz już też. I chyba w głowie im się nie mieści, że ktoś mógłby im w święta za pieniądze po prostu podstawić jedzenie pod nos.
Ja konsekwentnie nie tyram w święta. Czasem zrobię śledzia, czy inny drobiazg, a resztę zamawiamy. W tym roku nie zrobiłam absolutnie nic. I jest mi z tym dobrze. To cudowne, że mimo sporego lękowego bagażu, który przejęłam od mamy nie przejęłam ciśnienia na robienie wszystkiego na święta, bezsensownego zapierdolu i całego stresu z tym związanego.
Dałam też sobie „przyzwolenie” na obejrzenie 2 sezonów „Home for Christmas”. Idiotycznie to brzmi, prawda? Przyzwolenie … Ale tak mam z serialami. Czasu jest tak mało, że na co dzień nie umiem zdecydować, żeby przeznaczyć go na oglądanie. Zawsze wydaje mi się, że jest miliard ważniejszych i bardziej rozwijających rzeczy. Do tego dochodzi mój standardowy problem: jeśli to zrobię, to częściowo kosztem snu, który jak wiadomo jest i tak byle jaki. Tym razem powiedziałam sobie, że są święta i oglądam. I już. To jest mój relaks i nie będę mieć wyrzutów sumienia. I dałam radę. Było mi to bardzo potrzebne i chciałabym częściej potrafić w ten sposób o siebie dbać. Niby nic – wszyscy oglądają seriali na pęczki … Dla mnie to bardzo dużo i to był highlight tych świąt.
Sylwester też był spokojny, w kameralnym gronie w domku znajomych. Z jednej strony znowu harmider 5-tki dzieci, a z drugiej strony cisza mroźnego jeziora i oszronione pola. Dużo wrzasku i szczypta magii.
1 stycznia niczego nie zmienił, bo nie wierzę w to, że coś się zmienia wraz ze zmianą daty. Młodsze dziecko kaszle, a starsze dziecko dostaje pierdolca w związku z feriami. Życie po świątecznym resecie wróciło na „właściwe” tory. W ostatnim tygodniu miałam kryzys braku snu, bo Hela wstawała chyba po 5-10 razy, a przynajmniej takie mam wrażenie, a Aniela kaszlała mi w ucho przez pół nocy. Miałam ochotę wystrzelić się w kosmos. Uratowała mnie teściowa i jedna noc bez Heli. Bez wsparcia ogarnianie tego pierdolnika naprawdę byłoby bardzo trudne i cholernie się cieszę, że to wsparcie mam.
W domu za to burdel coraz większy. Ja już nie mam siły, żeby codziennie to wszystko ogarniać, bo szybkość pojawiania się nowego burdelu bardzo mnie demotywuje. Dzieci wywalają wszystko na środku salonu, a własne pokoje służą im tylko do spania. Nowa pani, która miała ratować mnie przed bałaganem się odwołała, bo chora i słuch o niej zaginął póki co.
Muszę częściej pisać, bo jak próbuję zbierać do kupy wydarzenia z dłuższego okresu to wychodzi taki nudny pamiętniczek, niczym z podstawówki. Chociaż jak sobie myślę o częstszym pisaniu, to od razu pojawia się myśl „O czym?? Przecież nie mam nic do powiedzenia!”.