choroba, macierzyństwo, niepełnosprawność, wspomnienia

Dwa oblicza macierzyństwa

Od dawna planowałam wpis, w którym porównam początki macierzyństwa z gwiazdką i macierzyństwa standardowego. Ma to być też wpis o tym, co robię, a czego nie planowałam nigdy robić i o tym, co przy drugim dziecku „odszczekuję” i wstydzę się , że kiedyś w ogóle myślałam.  Jakoś nie mogłam się zebrać, ale podcast Małgo Frej dał mi kopa i pokazał, że historie wczesnego macierzyństwa są bardzo różne i bardzo interesujące.

Zacznę chyba od podobieństw. Obie moje córki były całkowicie zaplanowane, prawie co do dnia, i plan w przypadku obu został wykonany. Nie mam więc doświadczenia z długimi staraniami się o dziecka, bo wydarzyły się na zasadzie „mówisz – masz!”. W obu ciążach czułam się dobrze i pomijając oczywiste stresy, to nie miałam specjalnie na co narzekać. I za pierwszym, i za drugim razem nie odczuwałam w ciąży żadnych wzniosłych uczuć, a na słowo „fasolka” , czy teksty w stylu „teraz serca mam dwa” reagowałam mentalnym rzygiem ;) Dopóki dzieci były w brzuchu nie czułam się z nimi jakoś specjalnie związana, ani nie gadałam z nimi. Wydawało mi się to dziwne i nie czułam nigdy takiej potrzeby. Oba porody przebiegły w miarę ok (drugi nawet bardziej niż ok!) i w związku z samym rodzeniem nie mam żadnej traumy. I to chyba tyle podobieństw.

[Teraz długi fragment medyczny o początkach z H. – dla chętnych]

Pod sam koniec pierwszej ciąży pojawiły się schody – najpierw hipotrofia i 3 tygodnie na patologii ciąży, a po urodzeniu wychodziły kolejne rzeczy, które były nie tak. Dużą część tych pierwszych dni pamiętam jak przez mgłę. Mała była na obserwacji, bo była za mała i nie chciała jeść. Ja najpierw byłam w pokoju z kilkoma innymi mamami, ale było to dla mnie strasznie trudne i udało mi się po kilku dniach przenieść do jedynki. Kolejne badania wychodziły źle. Nie pamiętam, co dokładnie wtedy czułam. Pustkę, smutek, przerażenie. Po 3 tygodniach na patologii marzyłam tylko o tym, żeby już się urodziła, bo myślałam, że to będzie już koniec problemów. Nie spodziewałam się, że to początek. Pamiętam, że snułam się po korytarzu, płakałam i dzwoniłam do koleżanki pediatry po radę. A czas między odwiedzinami na Oddziale Noworodkowym spędzałam z laktatorem. Nie pamiętam, co wtedy dokładnie myślałam. Nie pamiętam, co czytałam, z kim dokładnie się widziałam. Pamiętam puste korytarze w nocy, kiedy nosiłam jakieś nędzne ilości mleka. Pielęgniarki karmiły H.  sondą, bo nie chciała ssać.

Po nieudanym badaniu słuchu czekaliśmy jeszcze na echo serca. Echo serca wyszło źle. Okazało się, że nie zamknął jej się Przewód Bottala i przepływ jest bardzo duży. Po tygodniu zdecydowali o przeniesieniu nas na kardiologię. Ona jechała karetką, my sami. Trafiliśmy do starego Dziecięcego Szpitala na Marszałkowskiej, gdzie warunki były absolutnie tragiczne. Pierwszej nocy stało się coś, czego do dzisiaj żałuję. Lekarze kazali mi jechać na noc do domu i się przespać – w końcu od kilku dni prawie nie spałam i psychicznie też nie było najlepiej. Mąż miał rano pojechać do niej, a ja miałam dojechać jak się wyśpię. Jak tylko mąż (który nie jest hipochondrykiem i znawcą chorób jak ja) tam rano dojechał, to zadzwonił do mnie z tekstem, że w nocy okazało się, że ma „jakąś posocznicę czy coś takiego.” Ja zamarłam, wsiadłam w taksówkę i popędziłam do szpitala. Do dzisiaj nie mogę sobie wybaczyć, że nie było mnie wtedy przy niej. Sytuacja została opanowana dzięki przytomnym pielęgniarkom i lekarzom na dyżurze nocnym, którzy od razu ją zdiagnozowali i podali antybiotyk. Pielęgniarka, która była z nią tamtej nocy przez wiele lat czuła się z nią szczególnie związana. Po 2 tygodniach leczenia lekarze zdecydowali, że można ją już operować i przenieśliśmy się do kolejnego szpitala. Przebieg pooperacyjny nie był super łatwy, ale nie był też całkiem dramatyczny. Po kilku dniach znowu wróciliśmy na kardiologię. Po obserwacji tam i jako takim opanowaniu jedzenia z butelki (chociaż chętna do jedzenia nadal nie była jakoś specjalnie) wypuścili nas do domu po niecałych 2 miesiącach po urodzeniu H., z drugą lżejszą wadą serca do obserwacji. O przeżyciach takich jak wielokrotne towarzyszenie przy półgodzinnych próbach pobierania krwi dwukilogramowemu, histeryzującemu dziecku nawet już nie będę opowiadać. Podstawowe badanie genetyczne nie znalazło  u H. żadnej wady.

Pamiętam moment, kiedy pierwszy raz położyliśmy ją w jej łóżku. Pamiętam melodyjkę z karuzeli nad łóżkiem. I szczęście. Bo wydawało się, że najgorsze już za nami …  Przez chwilę próbowaliśmy żyć normalnie, zaczęliśmy rehabilitować H., i nasze główne zajęcie to było gimnastykowanie się, żeby coś zjadła. H. od 3 miesiąca życia jadła już kaszki (paskudne, słodzone, samo zło) , bo to była jedyna szansa, żeby zjadła cokolwiek, bo fanką mleka raczej nie była i niewiele przybierała na wadze. Przyszło lato, H. niby zachowywała się normalnie, tylko strasznie się pociła. Przy okazji kolejnej kontroli na kardiologii okazało się, że jest źle. Padło podejrzenie nadciśnienia płucnego – prawdopodobnie nieuleczalnego.

Trzeba było potwierdzić to cewnikowaniem serca. Badanie inwazyjne, ale konieczne. Pamiętam jak przed badaniem jeszcze nagraliśmy filmik z wesołą, śmiejącą się i gaworzącą H. Rano w dzień badania była trochę zakatarzona i pokasływała. Pamiętam, jak jakaś matka z sali mnie opieprzyła, że hałasuję, bo z samego rana czyściłam jej nos (co oczywiście spotkało się ze sprzeciwem). Powiedziałam lekarzom, że jest chyba podziębiona, ale po zbadaniu stwierdzili, że wszystko ok. I zabrali ją. Ja błąkałam się gdzieś w okolicach Marszałkowskiej, bo nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Chciałam być sama. Wstąpiłam nawet do kościoła, bo wtedy jeszcze tam bywałam.  Badanie potwierdziło niewielkie nadciśnienie płucne i H. została przywieziona na oddział po kilkugodzinnej obserwacji. Po kilkunastu minutach zaczęła być niespokojna, tętno skoczyło jej do 200 i lekarze zabrali ją na OIOM. Nie było wiadomo, co się stało i skąd takie powikłanie. Wyglądało to na wstrząs septyczny albo przełom nadciśnienia płucnego. Ja nie pamiętam wiele. Wzięłam chyba 2 relanium i leżałam na leżaku na kardiologii czekając na jakieś info. H. została na OIOMie i spędziła tam 3 tygodnie. Bywało lepiej, bywało gorzej (włącznie z chwilowym zatrzymaniem akcji serca), ale w końcu udało jej się wrócić na kardiologię … Już z diagnozą (prawdopodobnie) pierwotnego nadciśnienia płucnego, lekami, z informacja, że to nieuleczalne i zgłoszeniem do Hospicjum dla Dzieci.  Druga wada serca miała pozostać nieskorygowana, bo lekarze uznali, że w przypadku nadciśnienia wręcz jej pomaga i usunięcie jej byłoby niebezpieczne.

H. oczywiście nieco cofnęła się w rozwoju, na jakiś czas przestała gaworzyć, wróciły problemy z jedzeniem… Lato było potwornie gorące i przebywanie w ciasnej klitce z 5 matkami i ich dziećmi w ponad 30 stopniowym upale to był dramat. Moje jedyne „jaśniejsze” wspomnienia z tego okresu, to kilka nocy, kiedy jakimś cudem byłyśmy w sali same. Muszę też dodać, że gdyby nie pomoc rodziny, to bym tego nie przetrwała. Zmienialiśmy się przy H. regularnie i poza kilkoma wyjątkami raczej nie zdarzało się, żeby ktoś z nas ciurkiem siedział w szpitalu dzień i noc. Raz babcie wysłały nawet mnie i mojego męża na dobę na działkę, żebyśmy odpoczęli. Nie pamiętam dobrze, czy mi to pomogło i czy w ogóle byłam w stanie odpocząć, ale chyba jednak trochę pomogło. W szpitalu spędziliśmy w sumie 2 miesiące. H. została wypisana do domu z sondą, bo jedzenie cały czas było problemem. Na szczęście trafiliśmy na cudownego lekarza z gastrologii dziecięcej, który przy kolejnej wizycie w związku z wypadnięciem sondy polecił nam, żeby nie zakładać nowej i zobaczyć, co się stanie. Pomogło. H. zaczęła powoli jeść. Do dzisiaj znajduję w różnych miejscach stare zeszyty i notatki, ile dokładnie zjadła i czego.

Kolejne miesiące były w miarę spokojne. H. brała leki i kilka razy w tygodniu odwiedzał ją opiekun z Hospicjum. Czasami jeździliśmy na kontrolne echo serca do Hospicjum. Kontrole w szpitalu były rzadsze – chyba uznano, że nie ma dla nas nadziei. Powróciliśmy do rehabilitacji w związku z obniżonym napięciem mięśniowym i opóźnieniem w rozwoju i zastanawialiśmy się, ile miesięcy/lat H. będzie żyć, ew. żyć bez wspomagania w postaci tlenu, który na pewnym etapie staje się niezbędny. Ja zapisałam się do niemieckiego stowarzyszenia rodzin pacjentów z nadciśnieniem płucnym w nadziei, że może usłyszę o jakiejś rewolucyjnej terapii i szukałam przykładów ludzi, którzy żyją z tą śmiertelną chorobą w miarę normalnie i udało im się dożyć dorosłości.  H. nadal nie chodziła , ale nauczyła się w końcu siadać. Zaczęło też być coraz bardziej widoczne, że z rozwojem intelektualnym nie jest najlepiej. I to był chyba największy ból, bo tego nikt się nie spodziewał. Przyjęliśmy chorobę, przyjęliśmy wolniejszy rozwój motoryczny, ale na to nie byliśmy przygotowani.

Mimo koszmarnej diagnozy próbowaliśmy żyć w miarę „normalnie”, chociaż wszystkie wydarzenia raczej nie zrobiły dobrze naszemu związkowi i kolejne lata nie były łatwe. H. za to mimo przeciwności nie wyglądała na chorą  i mimo trudnego startu była niesłychanie wesoła, kontaktowa i nie bała się lekarzy. Wyglądało na to, że jej traumatyczne przeżycia w ogóle nie zostawiły śladu na jej psychice, co wydawało mi się niemożliwe. Jak miała jakieś 1,5 roku trafiliśmy dla bezpieczeństwa z zapaleniem oskrzeli do szpitala. Tam jakaś przytomna lekarka zauważyła w rtg zmianę na lepsze – powiedziała, że według niej operacja jednak pomoże H.  Kazała nam skontaktować się z naszym dawnym oddziałem i koniecznie umówić się na kolejną kontrolę. Kontrola potwierdziła słowa lekarki – była szansa.  Warunkiem kwalifikacji do operacji było … ponowne cewnikowanie serca. Chyba nie muszę pisać, jak bardzo się baliśmy?

Tym razem H. przeszła badanie bez żadnych problemów i zakwalifikowano ją do operacji. Operacja odbyła się w piątek, 13-tego. Od tamtej pory nie uważam tego dnia za pechowy. Chociaż była to najpoważniejsza z dotychczasowych interwencji, bo operacja na otwartym sercu, H. pozbierała się ekspresowo i po 10 dniach byliśmy w domu. 2 urodziny świętowała „wyleczona”.  Nadciśnienie się cofnęło, serce zostało załatane i można uznać, że od tamtej pory H. jest zdrowa, na co właściwie nie było nadziei.

Pół roku po operacji H. zaczęła sama chodzić i pojechaliśmy na pierwsze „prawdziwe” wakacje na Lazurowe Wybrzeże. Skierowano nas też na kolejne badania genetyczne, gdzie okazało się, że jednak jest wada genetyczna. Delecja fragmentu chromosomu. Wada bez nazwy, żaden zespół. Nie znają drugiego identycznego przypadku.  Prawdopodobnie to wada jest źródłem wszystkich jej problemów, więc nie przeskoczymy tego. Po naprawieniu serca dalej rehabilitowaliśmy H., a po jakimś czasie doszły oczywiście terapie logopedyczne, Wczesne Wspomaganie Rozwoju i inne (Tomatis itp.)  i wokół tego kręciło się nasze życie przez kolejne lata. Ale odbywało się to głównie stacjonarnie. Na wyjazdowym Turnusie Rehabilitacyjnym byliśmy tylko raz, i skończyło się to moim jednodniowym pobytem w szpitalu, więc nie mam miłych wspomnień. Na szczęście byli ze mną rodzice, więc H. nie została bez opieki. Ja w międzyczasie zrobiłam studia podyplomowe, żeby nie zwariować w domu, a H. w wieku 3,5 lat poszła do przedszkola integracyjnego. Ja znalazłam nową pracę, bo do poprzedniej nie dałam rady wrócić w związku z sytuacją zdrowotną H. Dalsza historia już znana:  H. z radosnej dziewczynki zaczęła zmieniać się w dziewczynkę rozedrganą i trudną do zadowolenia, zaczęło pojawiać się coraz więcej trudnych zachowań, a rozwój przestał iść do przodu tak szybko, jak byśmy sobie tego życzyli. I taki stan trwa to do dziś. Z jednej strony wielkie szczęście z powodu cudem odzyskanego zdrowia, a z drugiej kop od życia w postaci niespodziewanej niepełnosprawności intelektualnej, w przypadku której na cud liczyć już nie możemy i coraz trudniejsze zachowania córki.

[Ale! Dość przydługiego wstępu]

Jakie było moje podejście do macierzyństwa wtedy? Najpierw najważniejsze było, żeby moje dziecko przeżyło i jadło cokolwiek. Nie miałam czasu i głowy na zajmowanie się „duperelami” (oczywiście z mojej perspektywy w tamtych czasach) w stylu ograniczanie cukru czy szukanie wyłącznie eko jedzenia. Moim problemem było obudzenie dziecka na jedzenie, a nie położenie go spać. H. spała od początku bez problemów, najchętniej wcale się nie budząc. Była przyzwyczajona do zasypiania w nieprzyjaznych warunkach (szpital, inkubator), więc nie domagała się ciągłej bliskości i była jednym z tych dzieci, które zostawia się w łóżku, mówi dobranoc, a one zasypiają i budzą się rano w wyśmienitym humorze. Nie płakała właściwie nigdy. I pasowało mi to, bo taki był mój plan przed urodzeniem dziecka: że na pewno nie ma opcji, żebym spała z dzieckiem (bo będzie mi się po prostu źle spało) i żeby budyń zalał mi mózg. I faktycznie nie zalał, bo najpierw zalała go trauma i walka o przetrwanie, więc nie było na niego przestrzeni, a potem chyba bardziej skupiliśmy się na działaniu.

Karmienie piersią niespecjalnie mi wyszło, ale i tak przez pół roku dręczyłam się bezsensownie laktatorem. Tak czy siak, każdy mógł w związku z tym nakarmić H. Każdy mógł z nią bez problemu zostać, bo od początku w szpitalu zajmowali się nią wszyscy. Mogłam wychodzić, spotykać się z ludźmi, chodzić na fitness, a z czasem wyjeżdżać bez dziecka, jeśli akurat miałam taką ochotę, – a czasem miałam. Jak słyszałam od koleżanek, że nie mogą wyjść do kina, bo karmią piersią, to myślałam, że to jakaś fanaberia… Że co za problem dać dziecku butelkę? Co za problem uśpić? Mówi się dobranoc i tyle… Krytykowałam w myślach matki przyspawane do swoich dzieci i uważałam, że to nie jest dobre ani dla matki ani dla dziecka. Rodzicielstwo bliskości wydawało mi się dziwaczne, a Tracy Hogg wydawała mi się sensowną babką (chociaż w związku z anielskim usposobieniem i snem H. przez pierwsze lata nie musiałam nawet próbować wprowadzać w życie jej porad, bo H. „sama” się ustawiła i uregulowała). Miałam też w ciągu dnia całkiem sporo czasu dla siebie, bo H. miała zwykle 2-3 godzinną drzemkę. Wydawało mi się, że to normalne, i że sporo dzieci tak ma.  Little did I know…

Karmienie dzieci, które są starsze niż rok i potrafią same przyjść i grzebać mamie w staniku, albo werbalnie domagać się cycka również wydawało mi się lekką przesadą. Bo jak to tak? Samo dziecko przychodzi i mówi „Daj cycka!”? Ja sobie tego nie wyobrażam! Pół roku, max rok i koniec! Karmienie przy ludziach i w miejscach publicznych też nie do końca do mnie przemawiało.  Nie przeszkadzało mi, że inni tak robią, ale nie wyobrażałam sobie, że ja bym mogła to robić. Teraz sobie myślę, że to wszystko była strategia obronna. To, co mi się nie udało (w dużej mierze przez okoliczności, ale też i wcześniejsze teoretyczne założenia na temat tego, jak ma wyglądać moje rodzicielstwo), wydawało mi się bez sensu. Dzisiaj odwołuję wszystko, co wtedy myślałam czy mówiłam!

Jaką matką byłam na początku macierzyństwa z H.? Kochającą, ale przede wszystkim przerażoną, bojącą się o życie i przyszłość dziecka i związku. Bez przestrzeni na spokojne i bezstresowe poznawanie się i bez luzu związanego z kwestiami jedzenia. Przez pierwsze lata również cierpliwą (tutaj nerwy puszczały czasem tylko przy karmieniu – bo jeść coś musiała, żeby przybierać i zdrowieć, a bardzo nie chciała) i cieszącą się z małych sukcesów i radosnego usposobienia córki. Martwiącą się coraz bardziej, że rozwój nie idzie tak, jak powinien. Matką zdruzgotaną każdą kolejną złą diagnozą. Matką zrezygnowaną. Matką pogodzoną. Matką walczącą. Matką niepogodzoną. Matką akceptującą i matką nieakceptującą. Im dalej, tym trudniej.

Jaką matką jestem od jakiegoś czasu? Przemęczoną, sfrustrowaną, wściekłą, awanturującą się, nieakceptującą i niecierpliwą. Bez radości z macierzyństwa. Matką zniechęconą i smutną, że czego bym nie robiła, to H. i tak za moment będzie niezadowolona, jęcząca i wyskoczy z jakąś awanturą. Matką zastanawiającą się, jaka byłaby H., gdyby była zdrowa – co by ją interesowało? O czym byśmy mogły pogadać? Co sprawiałoby jej radość? Matką przerażoną wizją przyszłości. Matką potrzebującą odpoczywać od dziecka. Matką na skraju szaleństwa. Matką przygotowaną do bycia  obok „na zawsze”.

7 lat później dostałam od losu szansę na „normalne” macierzyństwo. Zostałam mamą zdrowej córki, urodzonej idealnie w terminie, absolutnie naturalnie, bez żadnych większych problemów. Mogłyśmy normalnie się poznawać i nikt mi jej nie zabrał na kolejne dni, tak jak stało się z H., którą ledwo miałam szansę na chwilę przytulić. Ze szpitala wyszłyśmy po 3 dniach, bez żadnych problemów z karmieniem, przybieraniem itp.  Zakochałam się w dziecku od razu, a karmienie po prostu samo nam wyszło, chociaż się na tym specjalnie nie znałam. Byłam w szoku. Byłam też w szoku, ile czasu taki niemowlak może spędzać  wisząc na mnie, i w szoku, jak bardzo mi to nie przeszkadza. I jak bardzo to polubiłam. Byłam zachwycona każdym aspektem macierzyństwa i dziecko zabierałam ze sobą wszędzie. Stałam się jedną z „nich”.

Mimo swojej idealności A. od początku jest na bakier ze snem. Nigdy nie zaszczyciła mnie długimi i przewidywalnymi drzemkami, nigdy nie dała się po prostu położyć spać i zostawić, nigdy nie przespała w nocy dłużej niż 3 godzin ( tak mi się przynajmniej wydaje), a krótko po zaśnięciu potrafiła/potrafi budzić się co pół godziny, co skutecznie utrudnia mi wieczorny odpoczynek i spędzanie czasu ze sobą samą albo z mężem. Skończyło się to oczywiście wspólnym spaniem – moim z A. – które trwa do dziś. Śpię z nią na materacu w jej pokoju, bo po prostu nie mam ochoty biegać w nocy 5 razy z innego pokoju.

A. ma już ponad 2 lata. Czy nadal ją karmię? Oczywiście. Czy mówi i potrafi powiedzieć „Cycka”? Oczywiście. Potrafi powiedzieć już prawie wszystko. Czy mam z tym problem? Oczywiście, że nie, chociaż przyznaję, że inni mają. Czy karmiłam ją przy ludziach, w Ikei, w kawiarni, w parku, w markecie, w tramwaju, WSZĘDZIE? Oczywiście.

W kwestii karmienia doskwiera mi tylko trochę ten brak snu, chociaż i tak nieźle to znoszę. Czy A. akceptowała kiedyś butelkę i ktoś inny mógł zajmować się nią wieczorem i w nocy, a ja mogłam sobie chodzić np. do kina kiedy tylko miałam na to ochotę? Oczywiście, że nie :)  Nigdy nie zaakceptowała butelki, a moje wieczorne życie towarzyskie praktycznie nie istnieje od 2 lat, bo w nocy jeśli mnie nie ma, to jest awantura.  Jedną noc dotychczas spędziłyśmy oddzielnie – ja zniosłam to dobrze, mąż trochę gorzej, ale przeżył. Moja teściowa planuje zabrać ją w sierpniu na 3 dni na działkę – ciekawe, co z tego wyniknie. Nie nastawiam się na nic. I szczerze mówiąc, to chyba sama nie jestem gotowa, żeby przestać ja karmić, bo czuję, że przestanie wtedy być moją maleńką córeczką, która tak bardzo mnie potrzebuje. Boję się też, że będzie więcej chorować. Jak na razie sama odstawiła się w dzień i to mi aktualnie wystarcza. Najlepszą opcją byłoby dla mnie jedno karmienie wieczorne, ale wiem, że to mało realne. Nie jesteśmy jednak do siebie całkiem „przyspawane”, bo mimo naszej wielkiej bliskości poszła do żłobka trochę przed skończeniem 1,5 roku. I o dziwo odnalazła się tam, mimo mojego wielkiego strachu, że będzie jej trudno. Może to też znaczy, że robię dobrą robotę?

Jaką jestem poza tym matką dla niej? Cierpliwą. Wspierającą. Nie złoszczę się. Nie krzyczę. Próbuję się dogadać. Akceptuję jej emocje. Nie uważam, że coś wymusza. Uwielbiam spędzać z nią czas. Tęsknię za nią, kiedy jej nie widzę. Zachwycam się wszystkim co robi i tym, jaka jest bystra i spokojna (oczywiście zdarzają się odstępstwa, ale uważam, że jak na dwulatkę naprawdę jest bardzo zrównoważona). Zachwycam się tym, z jaką łatwością uczy się mówić i jakie skomplikowane i urocze konstrukcje wyrazowe potrafi tworzyć. Zachwycam się tym, jak potrafi bawić się ludzikami Lego w cukiernię. I tym, jak opowiada mi o Śwince Peppie i o tym, co działo się w żłobku. Tym, ile piosenek zna na pamięć. Mam wrażenie, że zachłysnęłam się całkowicie i odbieram sobie wszystko, czego za pierwszym razem nie mogłam dostać. Wiem też, że to moja jedyna szansa na rozkoszowanie się tym stanem, bo więcej dzieci nie planuję.

Inne ciekawostki o mojej młodszej córce: nigdy nie brała antybiotyku, nigdy nie spróbowała mleka modyfikowanego, a pierwszą kaszkę ( i to taką z dobrym składem) zjadła chyba jak miała grubo ponad 1,5 roku. Pierwszy serek waniliowy chyba po 2 urodzinach. Ale lodów nie odmawiam – to by było nie fair, patrząc na to, ile sama jem  ;) Ciasteczko też czasem zje albo kawałek czekolady, więc nie popadam w skrajności.  Ale na pewno miałam tym razem przestrzeń i czas na zastanawianie się i wybieranie tego, co ma jeść, przy jednoczesnym poczuciu bezpieczeństwa, że i tak jest najedzona, bo ją karmię.

Jaką jeszcze jestem matką? Matką przerażoną wizją przyszłości. Matką zdeterminowaną, żeby nie obarczać młodszej siostry problemami starszej. Matką zastanawiającą się, jak za jakiś czas wytłumaczyć młodszej, o co chodzi z jej siostrą i jak sprawić, żeby dobrze im się razem żyło, a młodsza mogła mieć chociaż chwilę spokoju, bez ciągłego bycia nagabywaną przez starszą, która nie rozumie słowa „nie”. Matką martwiącą się, że nerwowa atmosfera w domu i tak wpłynie na przyszłe życie młodszej. Matką martwiącą się, co będzie ze starszą po naszej śmierci. Matką smutną, że starszej tak trudno znaleźć radość. Matką niesprawiedliwą – zachwycającą się młodszą, i wściekającą się na starszą. Nie chcę taka być, ale tak to niestety teraz wygląda.

Dwa zupełnie różne macierzyństwa.

 

 

 

Photo by Dakota Corbin on Unsplash

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *