macierzyństwo, sama o sobie

(Po)kwarantannik

Poniższy wpis pisałam małymi kawałkami przez 2 ostatnie tygodnie. Tak właśnie wygląda moje zorganizowanie i możliwość skupienia się na dłużej.

***

O jaka jestem rozpieprzona, rozpieprzona …

I nie wiem dlaczego. Teoretycznie wszystko zaczyna się układać. Jest już coraz bardziej normalnie. Otworzyli szkołę, a ja mogę nieco odetchnąć i mogłam wrócić do pracy z domu. Nie jest to więc terapia szokowa – nie muszę wstawać po 6, tylko najwcześniej o 7:30. Przed pobudką Anieli mogę przez chwilę poćwiczyć jogę. Być może Hela jednak pojedzie na tygodniowe kolonie, chociaż szanse są niewielkie, bo turnus jest dwutygodniowy (to dla niej stanowczo za długo), a według nowych obostrzeń dzieci nie mogą mieć kontaktu z nikim z zewnątrz, więc teoretycznie nie wolno nam przyjechać po nią wcześniej.  Być może my też jednak pojedziemy na wakacje, tylko zmienimy środek transportu. Nadal jest to tylko „być może”, ale lepsze „być może” niż „na pewno nie”. Mam w sypialni w końcu własne biurko i kąt do pracy. Aniela idzie w poniedziałek do żłobka i wygląda, jakby bardzo cieszyła się z tego powodu. A jednak coś nie gra.  Plecy spięte, kark boli. Żuchwa przez ostatnie dni była tak ściśnięta, że aż musiałam ją wymasować z pomocą YouTube’a. W gardle znowu gula, serce wali. Nie wiem, co się dzieje. Obstawiam, że to odreagowanie 2 miesięcy awantur z Helą. Wiadomo, że często dopada nas stres, jak już zapanuje spokój. Więc poczekam cierpliwie.

***

Po 2 dniach trochę się poprawiło fizycznie, psychicznie też było na dobrej drodze, ale piątek był jakiś trudny, do tego zakończony dość emocjonalnie Hannah Gatsby na Netfliksie. Wszystko razem doprowadziło do zaliczenia małego, wieczornego łazienkowego breakdownu. A może to właśnie było potrzebne. Żeby popłakać nad światem, nad złymi ludźmi, nad sobą, nad swoją niemocą, a potem już rzutem na taśmę jeszcze nad niskim poczuciem własnej wartości, które tak utrudnia życie, i które zmienia dorosłą kobietę ( w – uwaga !!!! –  prawie średnim .. khem khem… wieku) w niepewną siebie dziewczynkę, która na każdym kroku potrzebuje czyjejś zgody i potwierdzenia, że dobrze robi albo idzie we właściwym kierunku.

***

Kolejny tydzień – znowu sinusoida. Z jednej strony wreszcie warunki do pracy w spokoju. Aniela zadowolona w żłobku, a ja spokojna, że wreszcie ktoś ją lepiej nakarmi. Ale jednak stres i napięcie wciąż są odczuwalne. Każde zadanie w pracy powoduje myśl „a co, jak nie dam rady? a może to dla mnie za trudne? a może się nie uda? a może ktoś mnie skrytykuje? w niczym nie jestem dobra”.  Czasem nieśmiało wślizguje się chwilowy entuzjazm pt. „to będzie naprawdę dobre, to będzie ciekawe, dam radę, mam dobry pomysł!”, ale zwykle szybko gaśnie.  Nie wiem, jak go utrzymywać dłużej. Wystarczy jedna mała wątpliwość i znowu wraca ten pierwszy rodzaj myśli.  Czasami myślę sobie, że jestem za słaba na radzenie sobie jednocześnie ze stresami życia z Helą i stresami związanymi z życiem zawodowym i godzeniem tego wszystkiego. Martwię się też, że nie dopilnuję czegoś przy Anieli, bo zamiast skupić się na niej, moja głowa będzie stresować się tym, ile mam do zrobienia i tym, czy sobie poradzę. Zła jestem, że czasem nie mogę w pełni nacieszyć się przyjemnymi chwilami, bo martwię się już na zapas tym, co będzie jutro i czy ze wszystkim zdążę i o niczym nie zapomnę. Zdaję sobie sprawę, że gdybym miała mniej na głowie, to pewnie potrafiłabym być lepszą mamą dla Heli. Chociaż na pewno nie idealną – na takie cuda nie liczę,  bo uważam, że nawet świętego umiałaby wyprowadzić z równowagi. Z drugiej strony kurde… to jest po prostu życie. Nie jestem w tym sama. Wszyscy muszą to jakoś ogarniać, a każdy człowiek ma swoje zmartwienia. Jasne, że osoby, które wierzą w siebie radzą sobie z tym wszystkim na pewno lepiej, bo przynajmniej ich mózg nie jest zajęty ciągłym wątpieniem w siebie. Ale też pracują, też brakuje im czasu, też muszą troszczyć się o swoje dzieci.  Nie wyobrażam sobie też już bycia całkowicie zależną od innych. Wiadomo, że w pewnym sensie i tak zawsze będę, bo nie jestem prezeską banku zarabiającą tysiące. Ale chcę mieć chociaż jakąkolwiek podstawę i być w stanie chociaż opłacić rachunki i coś zjeść. Nie wiem, czy kiedykolwiek znajdę rozwiązanie idealne – pewnie nie. Nie oszukuję się, że znajdę w tym wieku jakąś nową pasję, na której w dodatku będę zarabiać, i która będzie łatwa do pogodzenia z wychowywaniem dzieci i opieką nad starzejącymi się rodzicami (o tych rodzicowych rozkminach było w którymś z poprzednich wpisów. bo to aktualnie dość mocno zaprząta moje myśli) .  Wiem, ile mam czasu i wiem, jakie są aktualnie moje możliwości skupienia się na czymś. Nie wierzę w cuda. Wniosek jest więc niezmienny: działam z tym co mam i pracuję nad sobą, żebym jak najlepiej przyjmowała to, co jest.  Próbuję też wyeliminować część napięć prostymi sposobami – joga, poduszka z gryki, bo codziennie wstaję połamana i leżenie na macie.

***

I wtedy nadchodzi długi weekend … Jedziemy na naszą wieś. 45 minut i inny świat. Ptaki śpiewają jeszcze bardziej, a z tarasu widzę rzekę. Mam hamak i drzewa. Mąż gotuje pyszny obiad przed wyjazdem do domu (ja zostaję z rodzicami),  a wieczorem uciekam z przyjaciółką pić wino nad rzeką.

To nic, że swędzi mnie gardło, bo wszystko kwitnie. To nic, że mam niewygodne łóżko i stare, sztywne ręczniki (wiadomo, jakie rzeczy wywozi się na działkę, jeśli nie jest to nowy dom budowany od zera ;)). Oczywiście, że chciałabym kiedyś nieco odmienić ten dom, ale to raczej grubszy projekt na dalszą przyszłość. To nic, że przeklinam na kuny, które o północy przez pół godziny ścigają się gdzieś między ścianami i dachem i tupią przeraźliwie. To nic, że Hela jest Helą. Tutaj po trudnych tygodniach odczuwa się to jakoś mniej. Poza tym nie jestem z nią sama. Mogę czasem zniknąć na chwilę. I odpuszczam tyle, ile mogę. Nie uszczęśliwiam na siłę. Nie zmuszam do spacerów, jeśli nie chce. A w tym sezonie stanowczo nie chce. Nie chcę zamęczać jej ani siebie.  Nie wyrzucam sobie, że brak czasu 1:1. Nic na siłę.   Trochę się tylko martwię, że Aniela przed zaśnięciem płacze, że chce do domu. Ale w dzień bawi się świetnie i rano mówi: „Cieszę się, że spędziłam tu noc”, więc mam nadzieję, że te nocne smutki są przejściowe.

Mi jakoś lepiej się oddycha i  nie mam przez chwilę poczucia, że coś muszę.

Plecy od razu jakoś mniej bolą. Nie jestem cała spięta. Cieszę się z kawy na tarasie. Cieszę się, że mogę tu być.  Może czasem to wszystko, czego potrzeba, żeby uspokoić się chociaż na chwilę.

You may also like...

2 Comments

  1. Magda says:

    Dawno nie cztałam nic równie auentycznego i bliskiego moim przemyśleniom. mam trochę dośc blogów idealnych matek, opisujących idealne dzieciństwo, składające się w zasadzie z samych sukcesów… to dołuje i wpędza mnie w poczucie ze jednak jestem do niczego. A tu nagle Twój blog. Taki normalny, zwyczajny… i odważny w zasadzie… bo niełatwo się przyznać do porażek (nawet tych mikro) w wychowaniu dzieci, do trudnosci, do negatywnych uczuć. W moim odczuciu jesteś naprawdę silną, mądrą babką. Lubię Cię. Życze Ci wszystkiego dobrego.

    1. Gosia says:

      Magda, bardzo Ci dziękuję :) Między innymi po to piszę – żeby inne mamy mogły poczuć się mniej osamotnione w swoich zmaganiach i frustracjach.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *